Lekarz dzieci

  • Jacek Żakowski

    Jacek Żakowski

Jacek Żakowski

Krzysztof Piwowarczyk uświadomił mi, że nie każdą relację może zastąpić transakcja. Nawet solidnie opłacona

Zaczęło się niepokojąco. Ponury styczniowy wieczór 1983 r. Zbliża się 22.00. W domu zimno, bo centralne ledwie dycha, a szczeliny okien przerośnięte lodem. Pokój dziecięcy dogrzewamy farelką. Co chwilę wywala centralne korki w piwnicy, bo cały blok tak robi. Maciek ma pewnie z tydzień. Wreszcie usnął po nieustępliwej kolce. 

Dzwonek do drzwi. Nie wypada przytaczać słów, które się ze mnie wylały na myśl, że dzwoniący debil obudzi nam dziecko. Ręce jeszcze bolą od noszenia i usypiania. Ale prawdę mówiąc gorsze jest pytanie, kto to może być o tej porze. Ogólnie raczej same złe myśli przychodzą do głowy. Pierwsza myśl: nie ma nas w domu. Ale dzwonek znów dzwoni. Lepiej niech się dzieje, co chce, niż żeby obudzili dziecko.

Patrzę przez wizjer: egipska ciemność. Otwieram. Za drzwiami jeden facet. Uff. Wygląda nieszczególnie. Naciągnięta wełniana czapka, podniesiony kołnierz z jakimś sztucznym futerkiem. Parometrowy pewnie moherowy szalik zrobiony na drutach. Całość przyprószona śniegiem. Wzrok błędny.

Chwila ciszy. Facet mówi coś w rodzaju: „Dobry wieczór, państwu urodziło się dziecko”. To żadna tajemnica. Urodziło się, przed chwilą zasnęło i już słyszę, że po drugim dzwonku właśnie się obudziło. Mam na niego gulę wielkości Księżyca. „Nazywam się Krzysztof Piwowarczyk, jestem pediatrą. Mogę wejść?”. Z klatki wieje mrozem, trzymanie otwartych drzwi nie jest dobrym pomysłem.

Siadamy. Lekarz wygląda jakby gwałtownie potrzebował lekarza. Twarz udręczona, neurotycznie wyciera grube szkła w okularach. Ma dwadzieścia kilka lat. Wraca z ostrego dyżuru w szpitalu dziecięcym. Dwa dni nie był w domu. Widać, że funkcjonuje na skraju wydolności, ale chce bezinteresownie pomagać solidarnościowym dzieciom. Może zostać naszym rodzinnym pediatrą. Co my na to?

Podgrzewam pomidorową. Rodzinny pediatra to zawsze skarb. Ale w mroku tamtej epoki był to skarb szczególny. Dający nie tylko konkretną pomoc w razie czego, ale też deficytowe poczucie bezpieczeństwa. Luksus świadomości, że jak by co, starczy, że ktoś sięgnie po telefon.

Akurat miałem benzynę w maluchu, więc odwiozłem Krzysztofa z Dolnego Mokotowa na Ursynów z przystankiem na Stegnach, gdzie opiekował się innym solidarnościowym dzieckiem. W drodze ze Stegien przysnął w samochodzie.

Nie miał z nami lekko. Dzieci chorują, rodzice histeryzują. To wiadomo. A chłopcy nieustannie robią sobie krzywdę, więc domowy pediatra ma przy nich podwójną robotę. Krzysztof był na każde gwizdnięcie. Bez względu na porę dnia, roku i inne okoliczności przebijał się chodzącymi od czasu do czasu autobusami przez miasto od jednego solidarnościowego dziecka do drugiego. W szpitalu pracował jak zwierzę, robił specjalizacje i doktorat, na głowie miał własną rodzinę, zarabiał śmieszne grosze. Ale nigdy nie powiedział, że nie ma dla kogoś czasu, i nigdy nie wziął od nas grosza. A trwało to latami. Tyle, co dzieciństwo moich dzieci, czyli z grubsza do drugiej połowy lat 90.

Jak wiadomo, najpoważniejszym problemem pediatrów nie są choroby dzieci, ale histerie rodziców. Krzysztof radził sobie z nami bezbłędnie. Kiedy rodzina zaczytana w poradnikach dla początkujących rodziców panikowała, że Maćkowi nie rosną zęby, popatrzył na nas zmaltretowanym po dyżurze wzrokiem i zapytał: „Widzieliście człowieka, któremu zęby nie wyrosły?”.

Kiedy kilka dni po urodzeniu Marty moja żona trafiła do szpitala, uratował mnie przed czystym obłędem. Takie rzeczy zawsze dzieją się w nocy. Gdy sanitariusze manewrowali z noszami, lekarz pogotowia spojrzał współczująco na mnie, potem na śpiącą córkę, znów na mnie i retorycznie zapytał: „Jak pan sobie sam poradzi z karmieniem?”. Po czym, nim sens pytania zdążył do mnie dotrzeć, drzwi się za nim zatrzasnęły. Do karmienia zostały jakieś dwie godziny. Zostałem sam z dwójką dzieci w domu. Nie przyszło mi do głowy nic lepszego niż telefon do „rodzinnego pediatry”. Zerwał się z łóżka, złapał nocny autobus, pojechał do szpitala, pożyczył paczkę dostępnego w nielicznych aptekach mleka dla noworodków i znów, podróżując nocnym autobusem, dokładnie na czas dostarczył mi je do domu.

Któregoś popołudnia jedno z dzieci zaczęło wymiotować. Krzysztof był na jakimś kursie poza miastem. Pojechaliśmy na najbliższy dyżur. Lekarz powiedział, że to pewnie wstrząs mózgu i skierował nas do szpitala praskiego na badanie dna oka. Po godzinie czy dwóch w dramatycznej kolejce badanie wykonano. Nic nie wykazało, więc chirurg zasugerował, że to pewnie cholera, którą podobno wykryto u kilku osób. Dziecko traciło przytomność. Kazał prędko jechać do szpitala zakaźnego na drugim końcu miasta. Kiedy dojechaliśmy, dziecko było całkiem wiotkie. Lekarz dyżurny akurat gdzieś wyszedł: jak wróci, to zbada. A kontakt z dzieckiem się urywa. Wreszcie udaje mi się dodzwonić do Krzysztofa, który jest na drugim końcu Polski. Ratuj! Co robić? Jechać na jego oddział. Dwadzieścia minut później jesteśmy na kroplówce. Lekarze już czekali. W oczach wraca życie i normalny kontakt. Ani śladu cholery. Normalne zatrucie i banalne odwodnienie. Dwa dni później dziecko idzie do szkoły.

Kilkanaście lat tak się z nami męczył, przynajmniej raz na miesiąc. I ani razu nie pisnął. Jak za długo nie zawracaliśmy mu głowy, sam dzwonił. „Zrezygnowaliście ze mnie?”. Kiedy się poddał i poszedł do biznesu, próbowałem normalnie, za pieniądze znaleźć „rodzinnego pediatrę”. Ale to nigdy nie było już to. Wtedy pierwszy raz zdałem sobie sprawę, że nie każdą – choćby pozornie czysto profesjonalną – relację może zastąpić transakcja. Nawet transakcja solidnie opłacona.

Dzięki za tę lekcję.

Jacek Żakowski – dziennikarz i publicysta

 

Tekst został opublikowany na stronach Instytutu Obywatelskiego w kategorii "Cisi bohaterowie wolności".

Jacku, dziękuję. KP.

Script logo